Zdrowe i kolorowe życie dziewczyny informatyka

 

3. PKO Nocny Wrocław Półmaraton – I did it!

polmarton

Na udział w półmaratonie zdecydowałam się jakość na początku roku. Chciałam się sprawdzić, podjąć ryzyko i zobaczyć ile jestem w stanie “wyciągnąć” z mojego organizmu. Wtedy wydawało mi się, że mam jeszcze pół roku, że to tak długo, żeby się przygotować. Ostatecznie czas ten upłynął momentalnie i wczoraj stanęłam na linii startu biegu, który był moim największym (razem z obroną) celem na ten rok. No i udało się! Nie było łatwo, ale przebiegłam 3. PKO Nocny Wrocław Półmaraton. ZROBIŁAM TO!

Rano w dzień biegu kompletnie nie czułam, że “to już”. Lilly obudziła mnie już o 5, ale po krótkim spacerze udało mi się jeszcze pospać prawie do 8. Potem szkoła, zjadłam obiad i zdrzemnęłam się jeszcze nieco ponad dwie godziny. Później zaczął się stres. Bolał mnie brzuch, byłam poddenerwowana. Na wszelki wypadek wzięłam No-spę i tabletkę od bólu głowy i powoli zaczęłam się przebierać. Do ostatnich minut przed startem wahałam się nad założeniem kurtki, ale ostatecznie zdecydowałam się na komplet koszulka termiczna i T-shirt (plus długie legginsy), co okazało się dla mnie potem strzałem w dziesiątkę.

Na półmaraton dojeżdżałam z domu rodzinnego, co okazało się pierwszym wyzwaniem. Drogi pozamykane (spodziewałyśmy się nieco inaczej zorganizowanej zmiany ruchu), mnóstwo samochodów chcących przebić się przez miasto i w tym tłumie gdzieś my, spoglądające co chwilę nerwowo na zegarek. W końcu zostawiłyśmy auto i końcówkę trasy (prawie 2km) pokonałyśmy marszobiegiem. Zostało 10 minut, akurat na szybką toaletę. Kolejki niestety zmusiły mnie (i wiele innych osób) w obawie przed spóźnieniem do skorzystania z pobliskiej roślinności.

Gdy wreszcie odnalazłam swoją strefę czasową, do startu pierwszej grupy (elity) została zaledwie minuta. Kolejne grupy puszczane były turami, które teoretycznie startować miały co minutę, jednak ostatnia grupa (ósma z kolei), w której się ustawiłam wystartowała dopiero o 21:15. Kiedy miałam już pod nogami linię startu poczułam stres. Wiedziałam, że przede mną trudna walka z własnymi słabościami i ponad dwie godziny biegu po asfalcie (bałam się czy kolana nie odmówią mi posłuszeństwa). W końcu ruszyliśmy…

Gdy wybiegliśmy ze stadionu standardowo szukałam sobie “ofiary”, do której mogłabym się przyczepić (łatwiej mi wtedy utrzymać stała, ale na początek niezbyt szybkie, tempo). Pierwsze dwa strzały okazały się być błędne, bo upatrzone przeze mnie osoby szybko oddaliły się, biegły na zdecydowanie lepsze czasy, mimo że startowały z mojej strefy czasowej (2:20-3:00). Koniec końców przyczepiłam się do większej grupki i na bieżąco obserwowałam ich tempo, modyfikując jednocześnie swoje. Wiedziałam, że jak niepotrzebnie przyspieszę to będę mieć problemy z dokończeniem biegu.

Na trasie było różnie. Do 6. kilometra biegłam w większej grupie, potem pojedynczy zawodnicy zaczęli się od niej odłączać. Po pierwszym punkcie odświeżania mówiłam sobie, że jeszcze trochę i będzie połowa. I faktycznie, niedługo potem minęłam tablicę z napisem “półmetek”. To dodało mi dodatkowych sił, ale nie na długo. W okolicach 12. kilometra zaczęło się to, czego obawiałam się najbardziej. Zaczął mnie boleć żołądek a ja zaczęłam się bić z myślami czy zatrzymanie w ToyToy’u ma w ogóle sens. Po chwili minęłam punkt odświeżania, ale widząc kolejkę do toalet postanowiłam wziąć tylko wodę. Wiedziałam, że do następnej toalety mam ponad 5 kilometrów, liczyłam się z tym. Oddychałam wolne, ale równomiernie. Starałam motywować samą siebie powtarzając sobie, że zostało mi już coraz mniej do przebiegnięcia.

W pewnym momencie wiedziałam, że mam realną szansę na przebiegnięcie mety z czasem ok. 2:20. Niestety wiedziałam też, że żeby to zrobić nie mogłam nawet na chwilę zwolnić, a nawet wypadało by lekko przyspieszyć, żeby na styk zdążyć. Uznałam, że to nie ma sensu. Miałam przed sobą jeszcze prawie 4 kilometry a sił coraz mniej, nie chciałam niepotrzebnie ryzykować tym, że na ostatnich prostych zabraknie mi sił lub zrobi mi się słabo, chciałam po prostu przebiec ten półmaraton. Czas był kwestią drugorzędną, choć w głowie zrobiłam szybki rachunek, z którego wyszło mi, że i tak zmieszczę się w przewidywanym przeze mnie przedziale czasowym (2:20-2:30), a co więcej – że powinnam ukończyć bieg poniżej 2:25, co ostatecznie mi się udało. Na teren stadionu wbiegłam ostatkiem sił, ale wykrzesałam z siebie jeszcze trochę, przyspieszając na sam koniec i przebiegając linię mety z czasem 2:22:23. Możecie mówić, że nie ma się czym cieszyć, że słaby czas, ale ja nie biegłam na czas. Chciałam przebiec, chciałam się sprawdzić, chciałam stanąć oko w oko z własnymi słabościami i udało mi się! Dla siebie samej jestem największym zwycięzcą.

Na trasie udało mi się wypatrzeć kilka znajomych twarzy. W czterech punktach byłam umówiona z ciocią, która miała dla mnie wodę (poza tym fajnie w tych trudach i pocie zobaczyć “swoją” twarz). Kiedy jednak nie wypatrzyłam jej w pierwszym umówionym miejscu domyśliłam się, że później sytuacja może się powtórzyć, dlatego nastawiłam się na bieg, w których jedną pomocą będą dla mnie punkty odświeżania z wodą, izotonikami i cukrem. Niespodziewanie na drugim miejscu, w którym miałam ją minąć udało nam się spotkać. Wzięłam kubek wody i w biegu powiedziałam, że jest dobrze. Później, jak się tego spodziewałam, nie udało nam się już zobaczyć na trasie. Ciocia zgarnęła mnie dopiero ok. pół godziny po tym jak ukończyłam bieg (nie mogła dojechać szybciej ze względu na to, że trasa była jeszcze zablokowana przez ostatnich zawodników).

To co się działo po biegu chciałabym najchętniej wymazać z pamięci. Zdążyłam tylko zjeść banana i poczułam się koszmarnie. Ból żołądka wrócił z ogromną siłą, do tego “kobiece sprawy” (stres potrafi namieszać w organizmie) i ogólne wykończenie organizmu. Było mi strasznie słabo, zimno, a do tego jeszcze kolana odmawiały posłuszeństwa. Te niespełna 21 kilometrów po twardym asfalcie dało mi w kość.Resztkami sił postanowiłam przybliżać się do bramy stadionu. Wiedziałam, że ciocia jest jeszcze w drodze, ale chciałam być jak najszybciej w domu. Przykryłam się kocem, wzięłam znowu No-spę i na chwile udało mi się w aucie zasnąć, walcząc z bólem brzucha.

W domu nie miałam już siły na nic. Ciocia wyprowadziła Lilly na szybki spacer, a później zrobiła mi herbaty. Położyłam się tak jak stałam, wciąż było mi strasznie słabo. Zasnęłam momentalnie na kanapie przykryta jedynie kocem. Obudziłam się ok. 4 w nocy. Czułam się nieco lepiej więc postanowiłam się wreszcie wykąpać. Przebrałam się w piżamę i poszłam spać, musiałam odespać ten cały stres i zmęczenie. Rano obudziłam się z bólem kolan, z dumą i radością że dałam radę oraz z ulgą, że to już za mną. To było ciekawe, ale trudne doświadczenie. Do powtórzenia, ale raczej nie wcześniej niż w przyszłym roku.

Ze względu na spóźnienie nie udało mi się (właściwie nawet nie próbowałam, bo nie było na to czasu) wypatrzeć w tłumie nikogo z Was. Po biegu z kolei było już bardzo ciemno, a jedyne o czym marzyłam to żeby zasnąć i obudzić się rano z lepszym samopoczuciem.Może następnym razem uda się porozmawiać i zrobić pamiątkowe zdjęcie. Tak czy siak wszystkim gratuluję ukończenia biegu i zdobycia wspaniałych życiówek. Dziękuję też wszystkim, którzy we mnie wierzyli i którzy mnie wspierali (zarówno na trasie, jak i “mentalnie”) – jesteście wszyscy niesamowici!

Podziel się:
Dodano: 21-06-2015
W kategorii: Sport
Tagi:
  • http://www.kochacsiebie.blogspot.com/ Maja Juśkiewicz

    Wielkie gratulacje, że i tak dałaś radę! ;) ja rok temu marzyłam o tym półmaratonie,ale niestety od października spędziłam więcej czasu w szpitalu i u ortopedy niż na jakimkolwiek treningu. Może jednak za 2 lata się tam spotkamy? :) Bo za rok to jednak u mnie mało prawdopodobne. Myślę, że jak odpoczniesz to będziesz chciała to powtórzyć.
    Czas jak na pierwszy raz – bardzo dobry, szczególnie jeśli walczyłaś z bólem brzucha i innymi dolegliwościami.
    trzymam kciuki za szybką regenerację. A medale cudowne były <3

  • http://www.easytobefit.pl easytobefit.pl

    Super!!! Brawo! Gratulacje!! Świetnie, że w ogóle podjęłaś się tego wyzwania. Też pamiętam stres i napięcie przed pierwszym półmaratonem, więc doskonale Cię rozumiem. Kto wie, może kiedyś będziemy biec tą samą trasą :)