Kiedy jakiś czas temu napisałam, że bardzo lubię być w ciąży i że w drugiej chcę się tym stanem nacieszyć jeszcze bardziej, bo to już ostatni raz, dostałam sporo komentarzy i wiadomości, żeby “nie mówić hop”, że “ja też tak mówiłam a tu w brzuszku rośnie czwarty maluch”. I pewnie dla wielu z Was nie ma w tym nic dziwnego, sama wiem, że osoby piszące to miały dobre zamiary. Ale myślami momentalnie wracałam do czasów, gdy jeszcze nie nosiłam Frania pod sercem i pamiętam jak bolało mnie każde – nawet wypowiedziane w dobrej wierze – “to chyba czas na dzidziusia”…
Zaczęliśmy wtedy dość trudny, choć potencjalnie mający zakończyć się największą nagrodą, etap w naszym życiu. To była mieszanina podekscytowania, strachu, radości, łez… To była największa próba naszego związku, w której byłam jak tykająca bomba pełna skrajnych emocji. Wokół mnie był chaos, a w tym wszystkim mój mąż, który tak bardzo chciał mi pomóc, ale równie mocno go to przerastało. Był przy mnie, choć nie potrafiłam głośno powiedzieć czego się boję. Nie liczę ile razy siedział w pokoju obok, gdy ja po cichu płakałam w poduszkę żeby tego nie usłyszał. BYŁ OBOK, ZAWSZE. Choć wiem, że czuł się często bezradny i bezużyteczny. Z powodu mojego zamknięcia się po ropoczęciu tego – nie wiedziałam wtedy jeszcze jak trudnego – “wyścigu po złoto”.
Jak na złość wtedy wszędzie widziałam ciężarne. I o ile obce osoby aż tak mnie nie “ruszały”, tak kilka naszych najbliższych koleżanek spodziewało się wtedy dziecka. Każde kolejne ogłoszenie radosnej (dla nich) nowiny było jak kolejny cios w – i tak już kiepsko sobie radzące – serce. Kilka razy udało mi się wstrzymać łzy, by później, jak zawsze, wypłakać je w domowym zaciszu. Z jednej strony bardzo się cieszyłam z ich szczęścia, a z drugiej traktowałam to mimowolnie jak kolejną kłodę rzucaną pod nogi. Raz nie wytrzymałam i ze złami w oczach musiałam wyjść do toalety, ten jeden raz puściły mi nerwy. I choć i u nas wizja ciąży zaczynała się coraz bardziej majaczyć na horyzoncie życia to paradoksalnie im bliżej było nam do tego, tym trudniej mi było opanować emocje.
W tym czasie poznałam ogormną grupę kobiet, które uświadomiły mi dzieląc się swoją historią z jak wieloma problemami spotykają się na co dzień kobiety takie jak Ty czy ja, żeby w końcu zaznać smaku macierzyństwa i jak wiele w stanie są znieść i poświęcić dla zrealizowania najważniejszego celu w swoim życiu. Niektóre z nich mimo wielu lat walki czy kilku kredytów wziętych na kolejne terapie nigdy nie doświadczą tegpo cudu. Mimo, że bardzo chcą i robią WSZYSTKO, by to osiągnąć. Rezygnują z marzeń, awansu, perspektywy lepszego mieszkania i samochodu… i czasem to wszystko na nic. Niektóre z nich nie tylko nie spełniają swojego największego marzenia, ale też tracą to co do tej pory zdobyły w życiu – pieniądze, pracę lub co gorsze – zdrowie lub ukochanego mężczyznę. W tym miejscu dziękuję mojemu Mężowi i składam ukłony w Jego stronę – bo choć nie wiedział jak mi pomóc to był ze mną do końca. Za pierwszym i drugim razem był zawsze obok, choć ja nie zawsze tego chciałam i chyba nigdy Mu za to nie podziękowałam.
I tu prośba do Was – zanim kolejny raz zapytacie koleżankę czy sąsiadkę “kiedy dziecko” to zastanówcie się czy znacie ją na tyle dobrze, że możecie zadać to pytanie. Być może trafiliście na kobietę, która właśnie poroniła lub dowiedziała się, że nie może zajśc w ciąże naturalnie. Nie macie pojęcia co dla niej oznacza Wasze “normalne” pytanie i ile godzin lub dni będzie później po nim płakać w poduszkę zastanawiajac się dlaczego to właśnie ją to spotkało. To może być Wasza koleżanka z pracy, sąsiadka, fryzjerka, a nawet ktoś z Waszej rodziny… Ktoś kogo nigdy byście nie podejrzewały o to, że ma “takie problemy”.
Gdy w końcu na świecie pojawia się upragnione dziecko to zapominasz o wszystkim, co musiałaś przejść żeby je mieć. Ból, strach i łzy zastępuje ogromna radość i spełnienie oraz poczucie, że WARTO BYŁO przez to wszystko przejść. Spokój trwa jednak tylko przez jakiś czas, bo zazwyczaj prędzej czy później padnie “to czas na drugie” a Wasze serce znów nerwowo zabije. Bo być może już nie możecie mieć kolejnego dziecka a nie chcecie o tym wszystkim mówić. Bo może chcecie, ale nie stać Was na dalsze leczenie. A może zwyczajnie pamiętacie ile Was – dosłownie i w przenośni – kosztowało zajście w pierwszą ciążę i jej utrzymanie i nie jesteście gotowe przechodzić tego po raz drugi. Wiem, co mówię i gwarantuję, że fakt posiadania już jednego dziecka wcale nie gwarantuje, że kolejne próby obędą się bez stresu i łez – nie.
Dlatego kwestie tak intymne i osobiste zostawmy dwójce osób, których one dotyczą. Jeden może nie chciec mieć dzieci i mówić o tym otwarcie a drugi może nie poruszać nigdy tego tematu z nadzieją, że równiez otoczenie go nie poruszy, bo choć serce krzyczy “dziecko!!” to czasem pojawiają się przeszkody nie do przeskoczenia, o których nie chcemy by nam przypominano.
Zaczęłam pisać tego psota w grudniu, mając już Frania i będąc mniej więcej w połowie drugiej ciąży z Hanią. Kończę go i publikuję dziś – dokładnie w Dzień Mamy, chwilę przed północą, zmęczona długim usypianiem dzieci, ale szczęśliwa i wdzięczna za to, że je mam. I choć właściwie ten post nie mówi wprost o naszej drodze do rodzicielstwa i dla wielu z Was wyda się on być może bezsensowny to cieszę się, że został on w końcu opublikowany.