Na wstępie muszę napisać, że nie planowałam wcale biec w Biegu Firmowym. Na start zdecydowałam się w poniedziałek, kiedy Ł. zaproponował mi zastąpienie kontuzjowanej zawodniczki w jednej z drużyn wystawionej w barwach Jego firmy. Cel charytatywny, ciekawa forma biegu – zapowiadała się świetna zabawa więc długo się nie zastanawiałam! Tym bardziej, że to dla mnie zawsze kolejny sprawdzian formy.
Rano zaczęliśmy dzień od bułki z nutellą, Ł. wypił dodatkowo koktajl. Niech każdy mówi co chce, ale testowałam już różne śniadania i takie sprawdza się u mnie najlepiej przed biegiem – syci mnie naprawdę na długo (o dziwo!). Na miejscu byliśmy już o 11, mimo że sam bieg startował dopiero godzinę później (Ł. jako kapitan jednej z drużyn musiał stawić się na odprawie kapitanów). Z przymusu zaparkowaliśmy w bocznej uliczce, na trawniku, jak kilka innych osób, co nie spodobało się jednej z okolicznych mieszkanek, ale niestety brak było w pobliżu jakichkolwiek wolnych miejsc.
Byłam ostatnią zawodniczką w swojej drużynie. Początkowo szacowałam swój start na okolice godz. 13:30, ale ostatecznie moja zmiana rozpoczęła się jakieś 15 minut później. Oczekiwanie na bieg było dość męczące. Słonko doskwierało, muzyka trochę też “dawała po uszach”, no i generalnie sam ten czas oczekiwania (od przyjazdu do mojego startu minęły prawie 3 godziny) dawał mi się mocno we znaki. Na chwilę przed ustawieniem się w strefie zmian łyknęłam tabletkę od bólu głowy (czułam, że powoli już mnie ćmi) i zjadłam żel energetyczny. Zamówiłam sobie różne smaki na http://www.body4you.pl/ do wypróbowania przed półmaratonem. Dziś wypróbowałam jagodowy żel firmy NUTREND – całkiem smaczny, choć mógłby być trochę mniej słodki jak dla mnie. Najważniejsze, że nie ma po nim uczucia zaklejonych ust!
Czas w strefie zmian dłużył mi się niemiłosiernie. Byłam bez wątpienia w grupie kilkudziesięciu ostatnich zawodników, czekających na ostatnią zmianę. No ale w końcu zobaczyłam w oddali moją poprzedniczkę i wtedy poczułam prawdziwy stres. Daj z siebie wszystko, pomyślałam i ustawiłam sobie aplikację do biegania, żeby włączyć ją na kilka sekund przed przekazaniem pałeczki. Cała zmiana nastąpiła bardzo sprawnie, gdy złapałam pałeczkę wystartowałam jak z procy. Wiedziałam, że zrobiłam to zdecydowanie za szybko, dlatego tuż za pierwszym zakrętem starałam się trochę zwolnić. Przyjęłam docelowe tempo, jednak szybko okazało się, że muszę je ponownie zweryfikować i delikatnie zwolnić, żeby mieć siłę dobiec w miarę stałym tempem do mety.
Na trasie panowały komfortowe warunki. Byłam ostatnią zmianą a większość “czwórek” wystartowała przede mną więc trasa była praktycznie pusta, co jakiś czas pojawiali się jedynie pojedynczy zawodnicy. Nie musiałam się przepychać z nikim, biegłam swoim tempem i gdyby nie pałeczka, którą ciągle trzymałam w dłoni to naprawdę czułam się jak na treningu. Tym bardziej, że trasa w większości trasy przypadała w parku na wałach i była w dużej mierze zacieniona – naprawdę przyjemnie się biegło!
Za czwartym kilometrem zwolniłam i przeszłam krótki dystans marszem. Potrzebowałam złapać oddech. Wiedziałam, że czeka mnie sprint na ostatniej prostej. Gdy weszłam w zakręt i wbiegłam znów na teren stadionu poczułam ogromne zmęczenie, a jednocześnie przypływ adrenaliny. W oddali zobaczyłam ekipę zawodników z naszych pozostałych drużyn, podniosłam wysoko pałeczkę i zaczęłam nią machać. Gdy usłyszałam ich doping, momentalnie przyspieszyłam. Biegłam bardzo szybko, przed sobą widziałam już zakręt i ostatnią prostą do mety. Gdy przyspieszyłam nie widziałam i nie słyszałam już nic, modliłam się tylko w duchu żeby nie zemdleć tuż przed metą. Po kilku sekundach leżałam już za linią mety, pijąc wodę i próbując złapać oddech. Odebrałam też pamiątkowy medal.
Nie wiedziałam jaki mam czas. Wprawdzie miałam podczas biegu uruchomionego RunKeepera, ale znowu miałam wrażenie, że przekłamał wynik (jak się później okazało miałam rację. Podejrzewałam jedynie (widząc zegar odliczający czas od startu pierwszej zmiany), że musiałam mieć czas poniżej 30, a nawet 28 minut. I miałam rację, mój oficjalny czas wynosił 27:30, a więc pobiegłam najszybciej ze swojej drużyny. Wprawdzie nie biegłam dla wyniku, ale wiecie jak to jest ;)
Jeśli chodzi o organizację to wszystko szło sprawnie. Strefa zmian była podzielona na kilka sektorów, zgodnie z numerami startowymi drużyn, dzięki czemu zmiany odbywały się naprawdę sprawnie. Zauważyłam kilka sytuacji, gdy zawodnik przekazujący pałeczkę zatrzymywał się i nie mógł odnaleźć swojego zmiennika. W tych chwilach cieszyliśmy się, że mamy firmowe, pomarańczowe koszulki, odróżniające naszych zawodników od setek biegaczy w zielonych koszulkach, które znalazły się w pakiecie startowym.
Po biegu można było zjeść w strefie food trucków, niedaleko linii mety. Gdyby nie kolejki sami pewnie byśmy tam zjedli, tym bardziej że widziałam same znajome punkty – była m.in. Zupa i Happy Little Truck. Ostatecznie Ł. zjadł ze znajomymi pizzę w pobliskiej restauracji, a ja doczekałam się nieco później pysznego burgera. Nie ma to jak porządna porcja mięcha!
Po powrocie do domu bolała mnie głowa, byłam zmęczona (chyba najbardziej tym czekaniem na bieg) więc postanowiłam się położyć. Generalnie bieg uważam za bardzo udany! Atmosfera była niesamowita, podobała mi się też bardzo forma sztafety (4x5km), no i najważniejsze – dochód z biegu przeznaczony jest na leczenie 9-letniej Wiktorii, która choruje na dziecięce porażenie mózgowe i wiele innych schorzeń, przez co nie chodzi i nie mówi. Mam nadzieję, że rehabilitacja Wiktorii będzie przebiegać sprawnie i kiedyś postawi swoje pierwsze kroki :) Niesamowita było to, że Wiktoria też uczestniczyła aktywnie w biegu – jej Tato przebiegł jedną ze zmian z dziewczynką w wózku. Podziwiam rodziców Wiktorii za siłę, którą w sobie mają!
PS gdy wsiedliśmy do samochodu zobaczyłam za wycieraczką charakterystyczną karteczkę. Babeczka od trawnika nie dała za wygraną pomyślałam sięgając po mandat. Ostatecznie skończyło się na pouczeniu. Pozdrawiam panią od trawnika i życzę trochę dystansu! Szkoda marnować tak piękny dzień na uprzykrzanie życia sobie i innym ;)