Jakiś czas temu siadłam do spisania historii pojawienia się na świecie naszego Synka. Franek kończy dzić 4. tygodnie więc myślę, że to idealny czas na publikację tego posta. Być może wyjdzie nieco chaotycznie, ale dzień porodu to był naprawdę jeden wielki chaos, a przynajmniej na samym początku. Ktoś na pewno zapyta po co dzielę się swoim, jakby nie patrzeć intymnym, doświadczeniem? Głównie dlatego, że chcę pokazać jak bardzo czasem nasze wyobrażenia i plany mijają się z rzeczywistością i jak bardzo nieprzewidywalna potrafi być reakcja naszego organizmu w stresowych sytuacjach. Nie boję się powiedzieć głośno, że miało być zupełnie inaczej… Ale czy czegoś żałuję lub czy czuję się gorsza, bo urodziłam przez cesarskie cięcie? Nie! Jestem dumna, że jestem mamą i tylko to się liczy. Nosiłam Synka pod sercem 9 miesięcy i nikt mi tego nie zabierze!
We wtorek, dzień przed porodem (i dwa dni przed terminem porodu z OM), mieliśmy comiesięczne wyjście ze znajomymi na kolację na mieście. Czułam się dobrze więc oczywiście poszliśmy. Zależało mi szczególnie, bo tym razem kolacja była w wyczekanej przeze mnie włoskiej knajpce Vivere Italiano i nie chciałam, żeby ominęła mnie taka uczta! I faktycznie – było pysznie :) Zarówno zamówiona przez Męża pizza, jak i mój makaron z krewetkami okazały się być przepyszne. Po kolacji udaliśmy się jeszcze na krótki spacer po wrocławskim rynku i coś ciepłego do picia, a po godz. 22 byliśmy juz w domu.
Tego dnia pierwszy raz od bardzo dawna nie poszłam na wieczorny spacer z psem i poprosiłam o to Łukasza (do tej pory “brałam wszystkie zmiany” licząc, że spacery przyspieszą poród, ale bez skutku). Kładąc się spać powiedziałam Mężowi, żeby się wyspał, bo czuję że coś się będzie działo. Nie wiem skąd miałam takie przeczucie, ale się wcale nie pomyliłam. Ok. 2-3 w nocy zaczęłam odczuwać coraz bardziej regularne bóle, porównywalne do tych na miesiączkę. O 6 poszłam wziąć ciepły prysznic, skurcze były już dość regularne. Wycierając się zauważyłam, że zaczął mi odchodzić czop z krwią. Położyłam się jeszcze na chwile, ale skurcze już mocno dawały o sobie znać.
Po 8 zadzwoniłam do położnej (tutaj krótkie wyjaśnienie – byliśmy od dawna umówieni z prywatną położną w pokoju narodzin w innym mieście, oddalonym o 50km. Zależało mi na jak najbardziej naturalnym porodzie stąd taka decyzja, mimo iż w tym szpitalu nie ma możliwości znieczulenia podczas porodu siłami natury), skurcze były już co 6-7min. I tu pech – położna była akurat po dyżurze, ale jej koleżanka była w szpitalu (pokój narodzin jest w szpitalu, jeśli wybrana położna jest akurat przy porodzie albo tuż po to zastępuje ją inna, na tych samych zasadach, tj. jest ona dla nas na wyłączność) więc zobaczy co i jak i ewentualnie to ona odbierze porów. Pojechalismy z torbą „no bo przecież rodzę”. Na KTG skurcze w granicach “40″ (ciężarne będą wiedzieć o co chodzi) – położna mówi, że to nie poród. Jak to nie poród skoro ja się zwijam z bólu?! Powiedziała, że są dziewczyny, które rodząc nie mają porodowego zapisu na KTG, ale to nie ten przypadek, tym bardziej, że rozwarcie było ledwie na opuszek. Szybka diagnoza: skurcze przepowiadające. Mamy wrócić do domu i czekać na rozwój sytuacji, ale narazie raczej nic się nie wydarzy.
Do domu wróciliśmy o 12, a o 13 miałam wcześniej umówioną wizytę u swojego ginekologa. Szczerze mówiąc czułam się po prostu wypluta – nie miałam siły wyjść z domu, ale pojechaliśmy. Ledwo żyłam już, bo skurcze wcale nie ustępowały. Resztką sił wgramoliłam się na fotel – rozwarcie na palec więc coś się ruszyło. Lekarz zaproponował mi krótki masaż szyjki macicy (faktycznie nic przyjemnego). Po wizycie Łukasz odwiózł mnie do domu a sam pojechał do pracy, nie było sensu żeby siedział ze mną w domu. Położna kazała wziąć nospę i ciepły prysznic. Chciałam się przespać, ale skurcze nie ustępowały i były coraz bardziej bolesne. Gdy ok. godz. 15 podczas kolejnego skurczu zmieniałam pozycję odeszły mi wody (wtedy były zabarwione jedynie resztką krwi z rana). Kolejny telefon do położnej, której po porannej akcji powiedziałam wprost, że boje się, że nie dam rady urodzić bez znieczulenia, bo skurcze miałam już od nocy i byłam fizycznie wykończona mimo niskich zapisów na KTG. Poza skurczami było mi też okropnie słabo. Położna powiedziała, że jak się boje to żebym jednak pojechała do szpitala u siebie w mieście gdzie jest znieczulenie i tak też ostatecznie zrobiliśmy. Co ciekawe – był to szpital, o którym jeszcze na początku ciąży mówiłam, że nie chcę tam rodzić (Brochów).
Przed 16 byliśmy już na izbie przyjęć, skurcze miałam co 3min i rozwarcie 3cm. Na szczęście nie musiałam długo czekać na przyjęcie – przede mną na izbie była tylko jedna kobieta i to już w trakcie przyjęcia, zaraz miałam wejść. Podczas badania pierwszy raz odeszły mi zielone wody. To oznaczało mniej więcej tyle, że nie tylko raczej nie uda mi się urodzić bez znieczulenia, ale też nie uda mi się urodzić w żadnej z wertykalnych pozycji, ponieważ zielone wody kwalifikują mnie do stałego zapisu KTG (czyt. do ciągłego leżenia, choć jeszcze nie do cesarki). Na porodówkę wzięli mnie na wózku, ciągle było mi słabo, miałam wysokie ciśnienie i mało kontaktowałam. Po jakimś czasie – nie wiem ile to dokładnie było, ale jak dla mnie trwało to wieczność – zapadła decyzja o cesarskim cięciu ze względu na zielone wody i brak postępu porodu (cały czas miałam rozwarcie 3cm). Gdy dostałam do podpisania zgodę na zabieg zniknął strach i poczułam ulgę, naprawdę. Wiedziałam, że niedługo ustąpi cały ból a Synek przyjdzie bezpiecznie na świat.
Chwilę potem wszystko działo się w ekspresowym tempie – szybkie przebranie w szpitalną koszulę (nie wiem jak dałam radę sama to zrobić), leki (m.in. na zobojętnienie treści żołądkowej), cewnik (jeny, jak ja się tego bałam! ale nie było tragedii, chociaż pierwsze kilka sekund do przyjemnych nie należy) i zaraz zabrali mnie na cesarkę. Słyszę tylko przed salą, że jeszcze nie zebrał się zespół, zaczynam więc się denerwować. Zaczyna mną telepać – nie wiem czy ze stresu czy od leków (pewnie i jedno, i drugie miało na to wpływ). Ledwo wgramoliłam się z łózka na stół operacyjny. Siadam do znieczulenia już ledwo żywa, mam wyciągnąć nogi do przodu (w moim stanie było to wyczynem) i zrobić koci grzbiet. I wtedy czuję, że mi cewnik przecieka, po czym dostaje informację, że to nie cewnik. I faktycznie – widzę jak na stole zbiera się sporych rozmiarów zielona kałuża – to znowu odchodzą wody. Nie wiedziałam, że jest ich aż tyle i mogą odchodzić na raty…
Trafiła mi się przesympatyczna, młoda pani anestezjolog. Wkłucie poszło ekspresowo i za chwilę już nic nie czułam (poza ogromną ulgą). Moje ciało jakby drętwiało, a ja coraz słabiej czułam dotyk osób przygotowujących mnie do zabiegu. Zdążyłam jedynie zażartować, że to nie tak jak mówią, że w lampie nad głową będę wszystko widzieć i za chwilę łzy popłynęły mi po policzku. Wtedy pierwszy raz usłyszałam płacz swojego Syna. Niesamowita chwila i emocje nie do opisania! Pokazali mi go na chwilę, po czym oczyścili go i jeszcze na chwilę przyłożyli mi do twarzy, a następnie zanieśli go do Łukasza, gdzie został zważony, zmierzony i spędził pierwsze bliskie chwile ze swoim Tatą.
Cesarka jeszcze trwała. Usłyszałam jak lekarz mówi, że łożysko było już “bardzo brzydkie” i w samą porę się Młody zmobilizował do wyjścia na świat. Chwilę później zaczęłam się czuć fatalnie – było mi niedobrze, miałam drgawki. Lekarze pobrali jeszcze krew pępowinową (mimo kontrowersji wokół bankowania krwi zdecydowaliśmy się na jej pobór, ale raczej nie będę się szerzej wypowiadać w tym temacie i proszę o nieocenianie mnie), a następnie mnie zszyli. Gdy otworzyły się drzwi sali operacyjnej Łukasz stał już przy mnie. Dobrze było go zobaczyć i poczuć, że nie ma mi za złe, że tak się to wszystko potoczyło (naprawdę pierwsze co miałam ochotę Mu powiedzieć to przepraszam - takie głupie człowiek ma myśli w stresujących chwilach). Powiedział, że z Frankiem wszystko dobrze, że jest duży, zdrowy i śliczny, a następnie poszedł ze mną na salę pooperacyjną.
Na sali pooperacyjnej byłam przez dłuższą chwilę sama. Łukasz siedział ze mną, a raczej kursował między piętrami, bo Synek był wtedy na innym oddziale. Zaglądał raz do mnie, raz do Niego, przesłał mi też kilka zdjęć Franka, żebym mogła mieć je przy sobie. W końcu zostawił mi tylko najpotrzebniejsze rzeczy (dla mnie podkłady na łózko, wodę i telefon z ładowarką, dla Synka pampersy i mokre chusteczki) i pojechał do domu. Musiał odpocząć i przygotować się na pępkowe, które miało się niebawem rozpocząć.
Położna, która się mną opiekowała na sali pooperacyjnej to naprawdę bardzo sympatyczna i pomocna kobieta (nie pamiętam niestety imienia, ale bardzo jej dziękuję za okazaną pomoc!). Tego dnia wieczorem przywieziono jeszcze dwie pacjentki po CC więc leżałyśmy do rana w trójkę. Rano położna przed końcem swojego dyżuru umyła nas (dziwne doświadczenie, ale była to konieczność – po CC również macica się oczyszcza i kobieta obficie krwawi), a następnie przed 8 byłyśmy przewiezione już na docelowy oddział – położnictwo.
Ok. godz. 10 miała być pionizacja czyli pierwsze wstawanie z pomocą rehabilitantki. No i co tu dużo mówić – to była masakra. Wstanie z za wysokiego łóżka z raną na brzuchu (spróbujcie normalnie wstać z łóżka bez użycia mięśni brzucha – nie ma opcji! – a co dopiero ze świeżą raną) to nie lada wyzwanie. Ból, strach. Siadłam na u łóżku, ale zrobiło mi się słabo więc Pani pomogła mi się położyć i powiedziała, że wróci za chwilę i spróbujemy ponownie. Znów lęk, już wiem jak to boli, ale przecież muszę wstać. Muszę iść poznać mojego Synka! Udało się, zrobiłam kilka kroków po sali. Niedługo potem przyszła położna i zabrała mnie, żebym się wykąpała (szczerze myślałam, że poczekam z tym na Męża). Kolejna czynność, która wydawała mi się wtedy niewykonalna bez pomocy drugiej osoby. Z rozebraniem poszło jeszcze okej, ale jak tu się wykąpać? Nie bardzo mogłam się schylić czy obrócić. W końcu jakoś mi się udało i wtedy zrozumiałam, że przede mną coś znacznie trudniejszego – trzeba było się jeszcze przecież wytrzeć… W końcu jakoś udało mi się ogarnąć, przebrać w czystą – i przede wszystkim własną a nie szpitalną – piżamę i poszłam na najważniejsze spotkanie w moim życiu.
BYŁ IDEALNY! Taki mały, czarne włoski, zawinięty w pieluszkę jak tortilla… I tak zaczęliśmy we dwójkę ogarniać się powoli w tym szpitalnym świecie. Najbardziej bałam się karmienia, bo Synek urodził się o 17:41 a dostałam go następnego dnia ok. 11 więc na pewno był dokarmiony mlekiem modyfikowanym. Z resztą, dostałam go już z małą buteleczką postawioną obok niego w tym szpitalnym wózeczku. Zostawiłam jednak mleko, chciałam karmić naturalnie i od razu przystawiłam Syna do piersi. Złapał bez problemu – uff, kamień z serca! I choć początki karmienia były trudne (o tym może w osobnym poście jeśli będą osoby zainteresowane tematem), to po kilku dniach wszystko się powoli unormowało a nasza mleczna przygoda trwa nadal i oby trwała jak najdłużej!
Powiem Wam, że gdyby nie ból to następnego dnia nie pamiętałabym w ogóle tego, co działo się w dniu porodu. Widok Synka sprawiał, że nic więcej się nie liczyło a trudne chwile poszły w zapomnienie. I choć miało być zupełnie inaczej to niczego nie żałuję! Franek urodził się zdrowy a ja cały czas czułam, że jesteśmy w dobrych rękach. Sama cesarka też nie była taka straszna jak mi się wydawało (a uwierzcie, że panicznie się bałam, że poród skończy się właśnie w ten sposób). Co więcej – dziś nie czuję się wcale gorsza tylko dlatego, że mój Syn został “wydobyty, a nie urodzony” (jak to niektóre kobiety po porodzie siłami natury określają poród przez cesarskie cięcie). Mój poród był taki sam jak każdy inny – zakończył wspaniała 9-miesięczną przygodę, przyniósł ból i na końcu wielką radość. NIE CZUJĘ SIĘ W ŻADNYM ASPEKCIE GORSZA! Jestem szczęśliwa i spełniona, choć na pewno trochę zmęczona, ale najważniejsze, że spełniło się moje największe marzenie – ZOSTAŁAM MAMĄ :) i nikt mi tego nie odbierze!